Witam!

Trafiłeś na bloga o podróżach autostopem, pociągiem, autobusem, samolotem, łódką, na jaku, kozie, lamie, wielbłądzie... Żadnych hoteli all inclusive, basenów, drinków z palemką, tylko prawdziwa męska przygoda. Enjoy!

Nowy blog

UWAGA!
Blog został przeniesiony na nowy serwer. W tym momencie pracuję nad opisaniem tegorocznej, 3,5 miesięcznej wycieczki do Azji południowo - wschodniej. Mnóstwo zdjęć, ciekawe historie.
Zapraszam do lektury!!!
http://drunkmindtraveler.wordpress.com/

Autostopem do Chorwacji

Sobota godzina 4:40
Dzwoniący telefon wybudził mnie ze snu. Znużony, na wpół przytomny odebrałem po kilku sygnałach.
-Gdzie jesteś? - odezwał się głos w słuchawce
- No właśnie jadę - odpowiedziałem automatycznie
- Dobra to ja czekam
Odłożyłem słuchawkę i już miałem zamknąć ponownie oczy kiedy spostrzegłem, że wcale nie jadę tylko leżę na łóżku w akademiku. Nagły zastrzyk adrenaliny ocucił mnie natychmiastowo. Pusty plecak leżący na podłodze, ja ubrany w garnitur i 20 minut do odjazdu pociągu nie wróżyły dobrego startu. Imprezowanie do 3 na półmetku nie było dobrym pomysłem dzień przed wyjazdem na stopa do Chorwacji. Zerwałem się i z prędkością huraganu powrzucałem do plecaka kilka ubrań i najpotrzebniejsze rzeczy, jak się później okazało, niczego mi nie brakowało, przebrałem się i próbowałem sprawdzić najbliższy transport na dworzec ale krążący jeszcze we krwi alkohol skutecznie mi w tym przeszkodził. Postanowiłem więc po prostu wyjść z akademika żeby nie tracić czasu a autobus sprawdzę na przystanku. Zerknąłem na zegarek, była 4:55 kiedy doszedłem do ulicy. I znowu telefon.
- Stary chyba nie zdążę - tym razem ja wykrzyczałem pierwszy do słuchawki
- Nie ma takiej opcji, łap kogoś a ja będę trzymał pociąg
Po włożeniu telefonu do kieszeni od razu wyciągnąłem rękę i w tej samej chwili zatrzymała się taksówka, no trudno, nie mam czasu na wybrzydzanie. Jeszcze tylko podjechać pod bankomat i prosto na dworzec. Kierowca spisał się bardzo dobrze, nie bacząc na czerwone światła i ograniczenia prędkości już po kilku minutach byliśmy na dworcu.
- Masz szczęście, pociąg opóźniony 10 minut, lecimy na peron, kupiłem ci już bilet - usłyszałem w samym wejściu na dworzec
Obydwaj strasznie zmęczeni mieliśmy nadzieję, że prześpimy się w pociągu. Niestety nie było miejsc siedzących więc usadowiliśmy się przy toalecie szczęśliwi, że przynajmniej na podłodze możemy sobie usiąść.


















  

Niestety nie potrwało to długo bo już na następnej stacji do pociągu wtłoczyły się następne masy ludzi i resztę drogi musieliśmy stać.
Dworzec w Gliwicach, nasz punkt docelowy. Wypakowanie z pociągu i ku naszemu zaskoczeniu dość sporo ludzi z dużymi plecakami. Po chwili poznaliśmy już dwie koleżanki i kolegę i razem z nimi ruszyliśmy na miejsce startu. Rajd był organizowany przez Politechnikę Śląską a spotkanie odbyło się pod jednym z budynków. Po dotarciu pierwsze co zobaczyliśmy to masa zielonych koszulek i każdy z darmową zupką chińską w dłoni, kieszeni albo plecaku. Po zapisach i zdjęciu całej grupy spostrzegliśmy najpiękniejszy widok jaki moglibyśmy sobie wymarzyć tego poranka a mianowicie dwie skąpo odziane dziewczyny z całym bagażnikiem darmowych red bulli. Już dawno ustaliliśmy sobie, że nie spinamy się bo nie chodzi nam o wygraną a o świetną zabawę i poznanie fajnych ludzi więc po zaczerpnięciu energii z puszki zamiast na trasę wylotową ruszyliśmy w stronę najbliższej biedronki. Niestety zakupy nie wyszły nam najlepiej bo ze sklepu wynieśliśmy jedynie słoik klopsików i fasolki oraz dwie wody mineralne, widocznie mały kac ograniczył nasze zdolności planowania, na pierwszej stacji benzynowej w Czechach zapłaciliśmy bowiem 40zł za dwie wody i dwie kanapki.
Pierwszym miejsce, gdzie łapaliśmy stopa była trasa wylotowa z Gliwic na Rybnik. Po naszych rywalach zostały tylko nieliczne niedobitki na przystanku autobusowym. Regulamin zakładał, że poruszać się komunikacją miejską możemy tylko do 10km od centrum miast, my jednak założyliśmy sobie, że za transport w całej podróży nie zapłacimy ani grosza.




Pierwsze minuty łapania byliśmy bardzo entuzjastycznie nastawieni jednak z upływem czasu zaczęliśmy się niepokoić, było trudniej niż zakładaliśmy ale nie poddawaliśmy się. Po jakimś czasie zatrzymała się pierwsza osoba. Kolega jadący na pole paintballowe zaproponował podwózkę do następnej miejscowości. I już przy pierwszej okazji miłe zaskoczenie. Kierowca oświadczył nam, że wybierze inny zjazd i pojedzie dłuższą drogą ale dzięki temu będzie mógł nas zawieźć dalej.

 

Mimo niedługiej przejażdżki wysiedliśmy pozytywnie nabuzowani. Ruszyliśmy z miejsca a to dało nam dużo satysfakcji. Następna podwózka była jeszcze większym zaskoczeniem, oczywiście pozytywnym, dostaliśmy propozycję podwózki do Rybnika. Rozmowa umilała nam czas kiedy dojechaliśmy do miasta. Mentalnie przygotowywaliśmy się na szybkie wypakowanie na jakimś przystanku, jednak dalej jechaliśmy przez miasto, jechaliśmy, aż w końcu wyjechaliśmy. Zdezorientowani popatrzyliśmy na siebie kiedy nasz kierowca oświadczył, że w sumie mu się nie śpieszy to czemu ma nam nie pomóc. Pomoc polegała na zawiezieniu nas o 30minut drogi dalej! Pan zajechał na stację niedaleko od granicy, pożegnał się i zawrócił.
Na wspomnianej stacji poznaliśmy kolejnych 'rywali' oraz jedną parę starającą się dostać do Rzymu. Odpoczęliśmy, zjedliśmy po kanapce i kiedy zrobiło się luźniej zaczęliśmy walczyć o następną podwózkę.





Ogarniała nas lekka frustracja kiedy pary stojące za nami i przed nami odjeżdżały a my zostaliśmy z dwoma innymi chłopakami sami. Jeden z nich stał na wjeździe a drugi podchodził do aut zatrzymujących się na stacji i po dość długim czasie złapali stopa, jednocześnie! Byli na tyle mili, że zaanonsowali nas w jednym z aut i w taki sposób dojechaliśmy na zajazd przed Brnem.





To było pierwsze miejsce gdzie poczuliśmy, że na prawdę jedziemy do Chorwacji. Udało nam się wyjechać z Polski co było dużym sukcesem. Czuliśmy się wolni jak nigdy. Poznaliśmy następne pary podróżujące do Splity i Rzymu a także do Dubrownika. Pozytywne nastawienie rozpierało nas od środka, nie ważne jak, gdzie i kiedy dojedziemy, ważne było, że nic się nie liczy oprócz zabawy. Na stacji poznaliśmy trójkę staruszków, która zaproponowała że zawiezie nas do zjazdu do Brna. Siedząc z tyłu razem z wesołą babcią, która pomagała nam trzymać na kolanach plecaki sięgające do sufitu, przejechaliśmy 20km i wysiedliśmy, jak się później okazało, na środku autostrady bez żadnych zjazdów, stacji czy miejsc postojowych. Zaczęliśmy więc łapać na poboczu ale po kilku klaksonach i kierowcach pokazujących nam dosadnie, że nie jest to najlepszy pomysł postanowiliśmy ruszyć pieszo.





 Nie był to dobry pomysł, po przejściu dziwnymi dróżkami kilkunastu minut doszliśmy do marketu, który, jak nam się wydawało, stoi przy trasie na Wiedeń, no może nie była to do końca ta trasa, o czym znowu poinformowali nas zdziwieni kierowcy patrząc na naszą tabliczkę z napisem "Wien". Po zaczerpnięciu informacji u kilku tirowców, którzy swoją drogą zaproponowali nam podwózkę ale dopiero w poniedziałek bo teraz jechać nie mogą, oraz policji ostrzegającej nas żebyśmy na autostradzie nie łapali, ruszyliśmy w stronę znalezionej na mapie drogi, która już na pewno prowadzi do Wiednia.




Po drodze minęliśmy dosłownie rzeki, łąki i lasy no i oczywiście mnóstwo ślicznych Czeszek na rolkach. Zanim doszliśmy do autostrady zrobiło się ciemno i postanowiliśmy rozbić obóz, brakowało nam snu jak nigdy wcześniej.




Namiot rozbiliśmy na polu przy samej autostradzie. Huk przejeżdżających aut może nie służył spokojnemu snu ale nie byliśmy wybredni. Poranny mróz obudził nas dość wcześnie, spakowaliśmy więc nasz cygański mandżur i wzdłuż autostrady doszliśmy do stacji oddalonej o 2km.


Tutaj znowu złapało nas zniechęcenie. Poznaliśmy pary łapiące całą noc albo śpiące na ławkach, nam złapanie podwózki zajęło kilka godzin a Maciek dosłownie stawał na głowie. Spaleni słońcem, zmęczeni i głodni usiedliśmy w środku rozmawiając z dwójką motocyklistów z Polski też zmierzających do Chorwacji i parą chłopaków jadących do Rzymu, która jak się okazało jest z naszego wydziały na Politechnice. Podchodziliśmy tylko na zmianę do zatrzymujących się kierowców.
-Bierz plecak, jedziemy do Wiednia
To było najwspanialsze zdanie wypowiedziane przez Maćka jakie mogłem sobie wyobrazić. Zabrała nas miła Polka zmierzająca do brata do Wiednia. Usadowiłem się z tyłu żeby móc zaznać więcej snu a Maciek zajmował się rozmową. Obudziłem się tuż przed tym znakiem:




Nie udało się stanąć na żadnej stacji przed wjazdem do miasta i musieliśmy wysiadać już w Wiedniu. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w stronę, z której przyjechaliśmy aby łapać na wyjeździe. Poznaliśmy tam następną trójkę polaków podróżujących na stopa  w stronę Chorwacji. Po kilku minutach udało im się wsiąść do auta i odjechać a my zostaliśmy. Po dość długim czasie postanowiliśmy, że musimy iść wzdłuż obwodnicy aż dotrzemy na trasę wyjazdową z miasta, która będzie bezpośrednio w kierunku Graz. Niestety znowu nie była to najlepsza decyzja.







Po przejściu przez teren fabryki, blokowiska, dzielnicę żydowską, dotarliśmy do miejsca gdzie był znak na Graz a że było już ciemno postanowiliśmy, że nigdzie się stąd już nie ruszamy. Po dość krótkim oczekiwaniu zatrzymał się młody chłopak tłumacząc, że to jest niedobre miejsce i nikt stąd nas nie zabierze a że jedzie w inną część miasta to może nas kawałek podwieźć. Uratował on naszą motywację bo zboczył z trasy i wywiózł nas na sam koniec miasta skąd, jak zapewniał, jest prosta droga do Graz i mnóstwo ludzi tędy jeździ. Jako, że mimo wszystko było to jeszcze miasto nie mogliśmy rozbić nigdzie namiotu postanowiliśmy łapać dalej. Czas umilał nam zlot tuningowanych aut, który odbywał się na pobliskiej stacji i ich wyścigi, wydaje mi się jednak, że nie była to do końca legalna impreza. Około 4 nad ranem nie mogliśmy już ustać ze zmęczenia i zimna. Zasiedliśmy więc na stacji i zanim się obejrzeliśmy spaliśmy już na stolikach. Szybkie mycie nad ranem i chociaż mocno wyczerpani, byliśmy gotowi do dalszej walki. Chwilę po tym jak zajęliśmy pozycję przyszła inna para i stanąwszy 5 metrów przed nami za chwilę złapała podwózkę. Na usta cisnęło się tylko jedno zdanie:
"are you fucking kidding me?"
No cóż jak widać nie każdy ma wystarczająco kultury i inteligencji żeby móc współistnieć z innymi ludźmi. Jednak jak mówi przysłowie "oliwa sprawiedliwa" i już po 10 minutach zatrzymało się nam dwóch panów, którzy jechali do samego Zagrzebia w Chorwacji. A wspomnianą parkę widzieliśmy pod Maribor w Słowenii jak wysilali się i skakali z tabliczkami miejscowości  przy autostradzie kiedy my przejeżdżaliśmy klimatyzowanym bmw, niezastąpione uczucie.




Na stacji pod Zagrzebiem poczuliśmy prawdziwy luz. Byliśmy już w Chorwacji a najgorsze za nami. Pierwsze co zrobiliśmy to wywaliliśmy większość rzeczy i zjedliśmy w miarę normalny obiad czyli kilka kanapek i zupki chińskie. Przydała się moja fantastyczna kuchenka gazowa zakupiona na Allegro, z której tak bardzo się śmiał Maciek. Po odpoczęciu i napełnieniu żołądków przyszedł czas na kąpiel. Nie były może to najlepsze warunki ale po 2 dniach w upale nawet umywalka wystarczyła.


Najedzeni, czyści i ze zrobionymi zakupami mogliśmy łapać dalej. I tu znowu miła niespodzianka, spotkaliśmy tych samych motocyklistów co dwa dni wcześniej. Obiecaliśmy sobie, że na następnym spotkaniu napijemy się piwa niestety takowe już nie nastąpiło.




Stacja było wypełniona innymi autostopowiczami a co za tym idzie złapanie podwózki graniczyło z cudem. Każde wjeżdżające albo przejeżdżające auto było natychmiast obstawiane przez tłum w zielonych albo pomarańczowych koszulkach (pomarańczowe koszulki mieli ludzie jadący do Dubrownika). Spędziliśmy tam cały poniedziałek i noc z poniedziałku na wtorek, łącznie 22 godziny, to był chyba nasz rekord długości oczekiwania. Wieczorem wypiliśmy po piwku z poznanymi ludźmi a potem, żeby nie powtórzyć błędu z Wiednia, rozbiliśmy namiot i zasnęliśmy twardym snem. Obiecaliśmy sobie, że następnym razem bierzemy sobie po jednej dziewczynie na wabik. Udało nam się rano przejechać do następnego zjazdu, byle tylko wydostać się z tej pechowej stacji. Niestety zaraz po wyjściu z auta zatrzymała się policja i kazała nam iść zjazdem aż pod bramki żeby nie łapać na autostradzie. Na bramkach ruch był żaden bo był to zjazd do jakiejś wioski.





Odpoczęliśmy więc trochę i wróciliśmy 2km do stacji, którą wcześniej mijaliśmy, a na której złapaliśmy podwózkę do następnej, oddalonej o 20km. Małymi kroczkami posuwaliśmy się do przodu ale nie byliśmy pewni czy uda nam się dotrzeć do 19:00 do Splitu. Tego wieczoru miała się już zacząć oficjalna impreza.
Na wspomnianej wcześniej stacji udało nam się w końcu zabrać 150km na południe, cel wydawał się blisko. W aucie mieliśmy ciekawą rozmowę. Okazało się, że nasz kierowca mieszka na stałe w Wielkiej Brytanii i właśnie jedzie z lotniska odwiedzić rodzinę, opowiedział nam o swoich podróżach w interesach i krajach, które odwiedził. Znalazł się wśród nich Meksyk, Arabia, Australia, cała Europa i kilka innych. Podszlifowaliśmy trochę nasz angielski w ciekawej rozmowie. Mimo, że znowu posadziłem Maćka z przodu, przechytrzył mnie i po niedługim czasie już spał a ja zajmowałem się konwersacją.
Na następnym postoju szukaliśmy już podwózki do samego Splitu. Jedno auto i będziemy na miejscu. Stacje już raczej opustoszałe z naszych rywali tak więc bez konkurencji ale też bez towarzystwa i ciekawych opowieści.
Już dawno minęło południe kiedy w końcu zatrzymała się sympatyczna choć trochę dziwna kobieta. Ale najważniejsze - do Splitu. Teraz byliśmy już prawie pewni, że zdążymy. Dowiedziawszy się, że studiujemy Inżynierię Środowiska zamęczała nas pytaniami o pobliskie góry, parki itp. Kiedy nie znaliśmy odpowiedzi na zadawane przez nią pytania w stylu "a co to (i tu wskazywała palcem przez szybę) za góra" kwitowała nas irytującym 'gosh'. Nie mając już sił jej tłumaczyć, że nasz kierunek nijak się ma do geografii i środowiska Maciek odpowiadał na jej pytania zdawkowo 'góra'. Wszystko jednak wynagrodził pierwszy widok morza.


Pani okazała się na tyle miła, że podwiozła nas pod sam kamping. gdzie po prowizorycznym rozbiciu namiotu i zrobieniu zakupów zabraliśmy się za integrację z resztą autostopowiczów.


A także ze sklepikarzem ze sklepu nocnego, który obiecał, że przyjeżdża na mistrzostwa do Poznania i odwiedzi Maćka, który będzie pracował w jednym z tamtejszych barów.





Ładowanie telefonów i gotowanie zupy jednocześnie żeby nie stracić ani minuty, którą można by poświęcić na lenistwo.
Spacer po okolicy sprawił, że postanowiliśmy za pierwsze zarobione pieniądze kupić mieszkanie w Chorwacji.













Ciekawy pomysł na balkon.


Domki wyrastające z klifów nad samym brzegiem morza. Z balkonu można skakać do wody.




I kilka komunistycznych akcentów.


Na wieczór rozpaliliśmy ognisko i przy winie wymienialiśmy się opowieściami z podróży.



Do kampingu wróciliśmy koło 4 i postanowiliśmy od razu ruszyć, żeby uniknąć nawału powracających kolegów i koleżanek.


Niestety znużenie podróżą było na tyle wysokie, że perspektywa kolejnych kilku dni łapani stopa wydawała się okrutna. Na szczęście z pomocą przyszedł, a właściwie przyjechał wujek Maćka, który ma mieszkanie pół godziny drogi od Splitu i zgodził się nas ugościć przez dwa dni. Zwyczajny prysznic i miękkie łóżko wydawały się najwspanialszym luksusem jakiego mogliśmy zaznać.






Mała miejscowość emanowała spokojem a widok z balkonu pozwalał pomarzyć o posiadaniu takiego na własność. Po śniadaniu wybraliśmy się na widoczną z balkonu wyspę. Zamieszkiwało ją kilkadziesiąt osób a całą wyspę przeszliśmy dokoła w kilkanaście minut. Mieszkańcy oczywiście totalnie wyluzowani i zajęci piciem winka w jedynej na wyspie knajpce.







Chcieliśmy złowić coś na kolację ale z wędką nie za dobrze nam szło.



A jeżowce podobno niejadalne.




Uratowały nas mule gęsto porastające zanurzoną w wodzie część pomostu. Usmażone z czosnkiem smakowały nieziemsko w porównaniu do tego, czym żywiliśmy się przez ostatni tydzień.


Po zapakowaniu do auta nim się obejrzeliśmy byliśmy już w siąpiącym deszczem Wrocławiu. Nasz weekend majowy zamienił się w ponad tydzień. Przez cały wyjazd nie wpakowaliśmy się w żadne tarapaty, nie byliśmy ani razu w niebezpieczeństwie ze strony innych ludzi, prawie wszyscy poznani backpackerzy z Polski nastawieni bardzo pozytywnie i otwarcie. Podróż niezapomniana i pełna przygód chociaż mocno męcząca i z kolejną poczekamy trochę lub, jak już pisałem, znajdziemy wabiki. Jeśli kiedykolwiek trafią na tego bloga to pozdrawiam wszystkie osoby, które uraczyły nas podwózką, panów motocyklistów i wszystkich, których poznaliśmy przez ten tydzień i ich zaskakujące opowieści! Nie ma nic lepszego niż własne łóżko...

I na koniec garść użytecznych informacji:
Z Gliwic do Splitu przejechaliśmy około 1200 km
Poruszaliśmy się wyłącznie stopem lub pieszo
Najdłużej na podwózkę czekaliśmy pod Zagrzebiem - 22 godziny (poznane w Gliwicach dziewczyny najdłużej czekały 3 godziny)
Dostanie się do Splitu zajęło nam 81 godzin - wyruszyliśmy w sobotę 28 kwietnia o 9:00 a dotarliśmy na miejsce 1 maja o 18:00
Za nocleg zapłaciliśmy tylko raz - na kampingu w Splicie (118kun czyli 67zł na dwie osoby)
Przez niezrobienie zakupów koszty wyniosły ponad 300zł na głowę (jeśli zrobilibyśmy zapasy w polskim markecie wyszłoby prawdopodobnie o połowę mniej)
Wróciliśmy w sobotę 5 maja - nasza majówka trwała 8 dni